niedziela, 26 czerwca 2011

"Piaskowa góra" - Joanna Bator

Początek lat 70. poprzedniego wieku. Jadzia Maślak przyjeżdża do Wałbrzycha z wioski pod Skierniewicami i prosto z oblodzonych schodów dworca wpada w ramiona nadgórnika Stefana Chmury, syna przesiedleńców ze Wschodu. Od tej chwili jej życie toczy się na tle wałbrzyskiego krajobrazu. Dziewczyna idzie ze Stefanem do ołtarza ubrana w suknię z poniemieckiej firany. Wprowadza się do bloku na Piaskowej Górze, gdzie zawsze wieje wiatr. W końcu rodzi bliźniaczki: jedną martwą, drugą żywą, Dominikę – niepodobną do nikogo z rodziny. Historie opowiadane przez Bator zaczynają się i kończą w różnych czasach i miejscach, lecz wszystkie zbiegają się na Babelu, jak miejscowi nazywają największy dom na Piaskowej Górze. Babcie Halina i Zofia, matka Jadzia i córka Dominika, cztery kobiety, a między nimi kolejni mężczyźni. Grzeszne romanse, nieoczywiste pokrewieństwa i pęknięte tożsamości. Historia kilkudziesięciu lat. Powieść Bator imponuje celnością obserwacji i epickim rozmachem. Widok na Polskę z Piaskowej Góry to spojrzenie w samo sedno tego, kim jesteśmy.
Jeździłam z "Piaskową górą" na uszach (słuchałam audiobooka) do pracy i z pracy przez ponad 2 tygodnie. Wciągnęłam się w tę książkę niesamowicie i podobała mi się bardzo (pomimo ogromnej ilości wątków, w których czasami można się pogubić, zwłaszcza gdy się słucha a nie czyta). Ale też uwierała jak diabli, momentami potwornie. Pewnie dlatego, że to nasza historia,z której ja trochę pamiętam. Jestem młodsza od książkowej Dominiki, ale Niewolnicę Isaurę pamiętam "jak przez mgłę" i kryształy na regałach i pierwsze szampony Palmolive również. Na szczęście nie pamiętam zbyt dobrze tzw. "ducha epoki" (znam go bardziej z opowiadań), ale mam świadomość że Joannie Bator udało się oddać go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie znajdziemy tu ckliwego sentymentalizmu i wspomnień "jak to za Gierka dobrze było". Znajdziemy natomiast ludzki trud, więcej problemów niż radości i wiele przywar, takich jak: zawiść, prostactwo, zaściankowość, konserwatyzm myśli i niechęć do wszelkiej inności. Ludzie pozbawieni swojej tożsamości, przesiedlani z jednej części kraju do drugiej, uczyli się żyć w tej nowej rzeczywistości. Odarci z przeszłości starali się żyć tak jak sąsiedzi czy znajomi z pracy. Mieć wspomniane już kryształy na regałach, półko-tapczan i jakieś towary z "enerefu", a już najlepiej zięcia. Mężczyzna pracował, a po pracy albo szedł na piwo z kolegami, albo leżał przed telewizorem. Kobiety królowały w kuchni, a życie upływało im na pracy, staniu w kolejkach, użeraniu się z mężem - pijakiem i opieką nad dzieckiem, bo przecież facet się dziecka nie tykał. W swoim towarzystwie przechwalały się czyj mąż jest bardziej nieporadny w kuchni, jakby ten fakt miał podnieść ich samoocenę. Nie było w ich życiu czasu na własne przyjemności (co najwyżej na takie same jak miała sąsiadka z góry), ani na kawkę z przyjaciółką. I żeby nikomu nie przyszło do głowy wyglądać albo żyć inaczej, bo co też ludzie powiedzą. Ot, palcami wytykać będą. Ale za normalne uznawano to, że komuś pies zamarzł w budzie albo mąż pobił żonę, bo znowu "zaciążyła" a to przecież jej wina. Ciężkie to były czasy i cieszę się, że urodziłam się bliżej ich końca niż początku i chyba należę do tego pokolenia, które nie żyje już z piętnem epoki.
Na szczęście "Piaskowa góra" to nie tylko kronika epoki, choć mamy tu mnóstwo rzeczywistych wydarzeń, takich jak wybór Papieża - Polaka, wprowadzenie stanu wojennego, wybuch w Czarnobylu. Jest tu też historia pewnej wałbrzyskiej rodziny, która w tych czasach musi żyć.
Jadzia Maślak, która nigdy nie trafiła pod dach wuja pieczarkarza, tylko wyszła za Stefana Chmurę. Stefan jest górnikiem i choć początkowo wydaje się, że kariera stoi przed nim otworem to z rzeczywistość okazuje się już mniej różowa. Stefan, choć poklepywany po plecach przez kolegów i uważany za "swojego chłopa" z czasem zaczyna zostawać w tyle. Inni awansują, dostają talony na malucha, a on ze skłonnością do alkoholu stoi w miejscu.
Dominika - córka Jadzi i Stefana, która jest na językach sąsiadów, bo nie podobna ani do ojca, ani do matki, a na dodatek jest świetna z matematyki. Po kim ona to ma?
Babcia - Kolomotywa, wychowująca Dominikę przez kilka lat, a potem nagle zepchnięta na tzw. boczny tor. Druga babcia, która w czasie wojny ukrywała w swoim domu Żyda Ignacego.
Z całej rodziny tylko Dominika ma szansę na inne, lepsze życie. Czy wykorzysta tę szansę? Jak potoczą się jej losy?
Przeczytajcie tę książkę bo naprawdę warto. Choćby tylko po to, żeby uświadomić sobie, że żyjemy w lepszych czasach niż nasi rodzice i dziadkowie.
Polecam gorąco, a sama idę szukać "Chmurdalii" kontynuacji "Piaskowej góry" :).

niedziela, 19 czerwca 2011

"Lekcje włoskiego" - Peter Pezzelli

Jeśli macie ochotę na przyjemną lekturę, taką którą można czytać w południe na balkonie albo tarasie popijając wodę z cytryną i uśmiechać się do siebie to polecam "Lekcje włoskiego" Petera Pezzelli. Już dawno nie czytałam książki, która sprawiłaby mi tak dużo przyjemności, która zachęciłaby mnie do udania się do kuchni i przyrządzenia najprostszego makaronu z czosnkiem, pomidorami i bazylią, i która kazałaby zweryfikować plany wakacyjne (choć niestety nie te najbliższe). Na okładce można przeczytać takie zdanie: "Niektóre książki przenoszą nas w miejsca, w których zawsze chcieliśmy się znaleźć - na przykład na spokojną włoską prowincję, na zielone łąki, na lśniące w słońcu szczyty gór....... Oto jedna z takich książek." I jest to prawda :)
"Lekcje włoskiego" to opowieść o dwóch mężczyznach. Pierwszy to Carter Quinn, który bardzo chce nauczyć się włoskiego by wyjechać w Włoch w poszukiwaniu dziewczyny o imieniu Elena. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i nie może zapomnieć, mimo że ona po zakończeniu semestru wróciła do domu we Włoszech. Drugi, Giancarlo Rosa to nauczyciel muzyki, z pochodzenia Włoch, który czasami dorabia sobie korepetycjami z języka ojczystego. Mimo, że nauczyciel jest człowiekiem zamkniętym w sobie i strzegącym pilnie swego sekretu, między mężczyznami nawiązuje się nić porozumienia. Tym bardziej, że Carter jest nad wyraz pilnym i czyniącym niebywałe postępy uczniem. Podczas ostatniej lekcji Professore prosi ucznia o przysługę - chce żeby ten udał się do jego rodzinnego miasteczka i oddał jego bratu stary zegarek.
"Lekcje włoskiego" to jednak przede wszystkim opowieść o przyjaźni, więzach rodzinnych, trudnych i nie zawsze właściwych wyborach i o włoskiej prowincji, jedzeniu i aromatycznej, mocnej kawie :-).
Czy Carter odda zegarek, czy odnajdzie Elenę? Czy Giancarlo wyjawi swój sekret? Odpowiedzi znajdziecie w powieści. I nie wahajcie się długo, bo powieść Petera Pezzelli to idealna pozycja na wakacje, której ja z pełnym przekonaniem daję 5 gwiazdek :)).


czwartek, 16 czerwca 2011

"Zbieg okoliczności" - Joanna Chmielewska

Zawsze gdy wyjeżdżam na działkę nad jeziorem zabieram ze sobą kilka książek, a wśród nich musi być choć jedna pozycja Joanny Chmielewskiej. Leżę sobie potem na leżaku, popijam zimne piwo, w sezonie bobowym zagryzam bobem i czytam Chmielewską (gdzie i piwa i bobu też nie brakuje). Tym razem czytałam jedną ze starszych książek "Zbieg okoliczności" (1993 r.), którą to chyba śmiało można zaliczyć do tych najbardziej udanych i zwariowanych kryminałów tejże autorki.
Mamy oczywiście morderstwo i jedną podejrzaną facetkę. Kilkanaście stron dalej mamy już dwie podejrzane facetki [uwielbiam to słowo ;)] dla odróżnienia nazywające się ........... tak samo. Jedna i druga to Joanna Chmielewska, z tym że jedna jest teściową drugiej. Jest też fajny policjant, pojawiająca się w wielu książkach Alicja, jest szajka złodziei i kilka innych ciekawych postaci.
Akcja, a przynajmniej jej początek, przedstawia się następująco. Policjant Tadeusz Jarzębski udaje się na umówione spotkanie z pewnym Mikołajem, który ma mu wyjawić kto fałszuje studolarówki. Na miejscu okazuje się, że Mikołaj nie żyje, a ostatnią osobą widzianą (przez wścibską sąsiadkę) jest pewna blondyna, która wyglądała "jak wydra, wypłosz taki, łeb rozczochrany". Owa blondyna zabrała z domu Mikołaja jakąś torbę i udała się z nią na Dworzec Centralny z zamiarem pozostawienia jej w skrytce. Niestety skrytki na Dworcu były nieczynne, a na dodatek, na skutek pomyłki blondyna weszła w posiadanie innej torby niż ta, którą miała wcześniej. Niestety podczas przejmowania torby musiała użyć przemocy, a to nie spotkało się z aprobatą posiadacza. No więc uciekła, wskoczyła do pierwszego lepszego autobusu a tam...
"— Cześć, kochana! — powiedział ktoś za mną. — Nie jestem pewna, ale możliwe, że z nieba mi spadasz!
Obejrzałam się. Za mną stała moja była teściowa, matka mojego drugiego męża. Lubiłam ją. Lubiłam, to za mało powiedziane, przez nią w ogóle wyszłam za niego.
— Cześć! — ucieszyłam się. — Możliwe, że to ty mi z nieba spadasz! Co się stało, że jedziesz autobusem?
— Słuchaj — powiedziała teściowa gorączkowo, nie zwracając uwagi na moje słowa. — Masz chwilę czasu? Powiedzmy, do jutra?
Nie byłam pewna, czy to, co mam, można określić chwilą czasu, ale ona i tak nie czekała na odpowiedź.
— Leć za mnie do Kopenhagi! — zażądała, przyciszając głos. — Samolot jest za pół godziny. Masz przy sobie paszport? — zaniepokoiła się nagle.
Zgłupiałam do tego stopnia, że wyjęłam kosmetyczkę z kieszeni i sprawdziłam. Miałam.
— No widzisz! — powiedziała z ulgą. — A ja nie. Zostawiłam cały portfel i to nie w domu, a u jednej facetki, która, nie ma telefonu i właśnie wyjechała do jakiegoś zadupia. Dlatego nie mam także pieniędzy na taksówkę i tym autobusem jadę na gapę. Bilet na samolot mam, ponieważ odebrałam go wcześniej i właśnie kiedy teraz chciałam go schować, stwierdziłam brak portfela. Wiem, że wyjmowałam go z torby u niej, dzisiaj po południu. Więc leć ty. Nazywamy się jednakowo, nie trzeba nawet nic zmieniać.
Zrobiło mi się gorąco. Błyskawicznie pomyślałam, że ona ma rację. Noszę nazwisko po jej synu, a na imię mam tak samo jak ona. Daty urodzenia i nazwiska panieńskiego nikt na bilecie lotniczym nie umieszcza. Jeśli jeszcze mam przy sobie pieniądze…
Sprawdziłam pośpiesznie. Plastikowe okładki z małym kartonikiem w środku tkwiły w kosmetyczce. Dużo tam tego nie było, ale przy odrobinie uporu na tydzień mogło wystarczyć, a filia den Danske Bank znajduje się na Kastrupie… Dla mnie zaś było to wyjście wręcz znakomite! [....]
— Zaraz, nazwisko nazwiskiem, ale po co ty tam w ogóle lecisz? I, czekaj, chwileczkę, dlaczego jedziesz na lotnisko, skoro nie masz paszportu?! Przecież cud nie nastąpi…?!
— A otóż właśnie tak! — odparta teściowa z triumfem. —Szczerze mówiąc, jechałam, licząc na cud, i proszę bardzo, jest cud! Bez cudu, pomyślałam, że uda mi się wtrynić te rzeczy stewardesie, kapitanowi, w ogóle załodze, a Kajtuś tam odbierze albo co, ale zastąpienie mnie przez ciebie podoba mi się bardziej.
— Mogę tam za ciebie załatwić…?
— Oczywiście! Wiozę do Alicji grafiki Kajtusia. On tam jest, robi małą wystawkę, oprawiali mu tu, spóźnili się i obiecałam, że przywiozę, bo i tak zamierzałam pojechać, tyle że za tydzień. No więc ty zawieziesz, żadna różnica. Pieniądze ci zwrócę, a przenocujesz u Alicji."
I tym sposobem główna podejrzana poleciała do Kopenhagi, co bynajmniej nie poprawiło jej wizerunku w oczach policji. Oczywiście w całą intrygę wmieszała się Joanna Chmielewska teściowa i pisarka i powstało potworne zamieszanie z policją, fałszerzami banknotów i obiema Chmielewskimi w roli głównej.

Cóż mogę powiedzieć, na pewno nie jest to książka do czytania na ulicy albo w autobusie - no chyba, że ktoś lubi jak ludzie na niego dziwnie patrzą. Momentami śmiałam się tak, że aż mi tchu brakowało. Momentami też gubiłam się w intrydze, ale i tak wpisuję tę książkę na listę moich ulubionych kryminałów Joanny Chmielewskiej. Prześmieszna i totalnie resetująca książka :)

sobota, 4 czerwca 2011

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...