"W naszej sytuacji rozłąka na czas studiów nie była żadnym wyzwaniem. Nie pamiętam, dlaczego tak się wtedy upierałem na tę akurat uczelnię, nie mówiąc o specjalności, z której przecież nic mi ostatecznie nie przyszło. Maja z kolei powiedziała, że to nie szkodzi, a nawet lepiej, że będzie nas dzielić kilkaset kilometrów. Uczucia też mają mięśnie i te mięśnie trzeba ćwiczyć, na przykład w taki sposób. Okay - powiedziałem i rozjechaliśmy się w różnych kierunkach."
Niestety, sprawy nie toczą się tak jakby chcieli ... wiadomo: życie studenckie .... różne rzeczy się tam dzieją. Jon wiedziony wyrzutami sumienia postanawia pojechać do Mai i wszystko jej wyznać. Po drodze kupuje bezy (ulubione ciasta Mai) i kwiaty i spieszy się na dworzec. Nagle słychać jakiś krzyk, hałas, pisk opon, a po chwili komunikat:
"- Uwaga! Nagły komunikat Peronii "WanadMolibden"! -ryknął megafon i to mnie wreszcie otrzeźwiło. Naokoło zakłębił się tłum odzianych na szaro mężczyzn, zresztą w tym świetle trudno powiedzieć, jakiego koloru były ich dziwne ubrania. Światło pochodziło od nieregularnie rozmieszczonych lamp kołyszących się delikatnie pod czarnym nocnym niebem. Czy to w ogóle było niebo?
- Chłopcy z trzydziestej ósmej, biegiem na stare depo! - w megafonie ciągle wrzeszczał zdarty kobiecy głos. - Piątkę przebił buhaj, stary, ale mocno daje, więc się nie opieprzać! Powtarzam! Buhaj w stronę trzydziestkiósemki!"
I tak oto Jon znalazł się w niezwykłej krainie, pełnej przecinających się torów i zwrotnic. W krainie, w której ludzie biegają pomiędzy gąszczem szyn i walczą z poszynami za pomocą przekładania zwrotnic. Każdy musi mieć swój znaczek, który jest swego jednocześnie identyfikatorem, biletem i podkreśla przynależność do grupy. Jon takiego znaczka nie posiada i przez to sprowadza na siebie liczne kłopoty, ale i zainteresowanie ludzi którzy pytają: "Jak to jest bez znaczka?". Jednak nie zważając na wszelkie przeciwności bohater w poszukiwaniu Mai przemierza tę dziwną krainę i niesie dla niej bezy w pudełku. Udaje mu się wydostać z Torowiska i trafia do innej krainy, w której spotyka wycieczkę bezustannie jedzącą lody, ludzi, którzy podobnie jak on szukają Mai.
Czy jego starania zakończą się sukcesem, czy trafi z powrotem do normalnego świata i odnajdzie Maję? Tego oczywiście nie zdradzę. Powiem tylko, że ta książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. "Lecą wieloryby" to jedna z najbarwniejszych (w dosłownym znaczeniu tego słowa) powieści jakie czytałam. Cała ta historia opowiedziana jest kolorami i światłem. Trudno to opisać, to trzeba po prostu samemu zobaczyć. Gorąco zachęcam wszystkich do lektury, bo mimo, że generalnie wolę powieści obyczajowe, których akcja dzieje się w prawdziwym świecie, to ta powieść w całej swej nierzeczywistości jest absolutnie cudowna. O autorze mówi się, że jest "polskim Murakamim". Nie przepadam za takimi porównaniami, zwłaszcza w tym przypadku. Wydaje mi się, że Aleksander Kościów jest klasą samą dla siebie i nie potrzebuje takich łatek, żeby zyskać czytelników.
Jak to mówią moi koledzy "Panie Aleksandrze, szacun!":)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz