Na pierwszy ogień niech idzie "Córka polarnika. Zapiski z krańca świata", którą poleciła mi pani bibliotekarka, i po której dużo sobie obiecywałam. Są to wspomnienia Kari Herbert, córki Wally`ego Herberta brytyjskiego polarnika. Kiedy miała 9 miesięcy rodzice po raz pierwszy zabrali ją na Biegun Północny. Spędzili tam 2 lata, w czasie których Kari spędzała czas z małymi Eskimosami, zawierała pierwsze przyjaźnie i uczyła się języka inuktun. Po trzydziestu latach, po raz kolejny wraca w rejony Grenlandii, by wskrzesić dawne przyjaźnie i poczuć więź łączącą ją z tą krainą. Miałam nadzieję, że wyjdzie z tego pasjonująca i wciągająca powieść podróżnicza. Niestety tak się nie stało. Nie potrafiłam polubić głównej bohaterki, nie czułam jej emocji, jej radości i smutków. Doceniam sferę poznawczą "Córki polarnika", bo o Grenlandii nie czyta się zbyt często. Z zainteresowaniem czytałam o białych nocach, psach polarnych, troskach i radościach tamtejszych mieszkańców, ale to tyle. Kari Herbert nie znalazłam w tej książce, a szkoda.Druga książka to "Koniec wiosny w Lanckoronie" Agnieszki Błotnickiej. Przeczytałam ją kilka tygodni temu (zajęło mi to jeden wieczór), a dzisiaj niewiele z niej pamiętam. Domyślam się, że nie jest to najlepsza rekomendacja dla książki. Magda - główna bohaterka - rozstaje się z facetem i postanawia zmienić swoje życia. A zmiany najlepiej zrzucenia kilku kilogramów. Postanawia rozpocząć dietę i przeprosić się z warzywami, których wcześniej nie jadła (sic!!). Wyjeżdża do Lanckorony by popracować nad formą ciała i ducha. Tam oczywiście poznaje kilka miłych osób, chudnie i zupełnie odmieniona wraca do Warszawy. Lekka, nieźle napisana książka, ale tak bardzo przewidywalna i podążająca utartymi szlakami, że przeczytałam ją chyba tylko z rozpędu i dlatego, że na moich kolanach spał kot i żal było mi go budzić. No i znowu bohaterka, która nie została moją idolką.
