sobota, 21 czerwca 2014

Jego Wysokość Haruki Murakami

 






























Tytuł: "Kafka nad morzem"
Autor: Haruki Murakami
Tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliott
Tytuł oryginału: Umibe-no Kafuka
Wydawnictwo: Muza SA
Data wydania: 2007
Liczba stron: 624

Piętnastoletni Kafka ucieka z domu przed klątwą ojca na daleką wyspę Shikoku. Niezależnie od niego podąża tam autostopem pan Nakata, staruszek analfabeta umiejący rozmawiać z kotami oraz młody kierowca z końskim ogonem lubiący hawajskie koszule. Ojciec Kafki zostaje zamordowany i wszystkich trzech poszukuje policja. Po spotkaniach z zakochaną w operach Pucciniego kotką Mimi, Johnniem Walkerem i innymi fantastycznymi postaciami bohaterowie trafiają w końcu do tajemniczej prywatnej biblioteki, w której czas się zatrzymał. Nocami odwiedza ją duch młodziutkiej dziewczyny w niebieskiej sukience….

Haruki Murakami jest geniuszem. Jestem totalnie porażona i poruszona jego powieścią "Kafka nad morzem, bo już dawno nie czytałam niczego tak wielkiego, nie w sensie objętości, lecz jakości zawartości. Murakami jest mistrzem słowa, który snuje nieprawdopodobną fantastyczno-realistyczną historię, w sposób absolutnie wyjątkowy. Łączy magiczne wątki z realizmem i robi to tak, że magia wydaje się bardzo realistyczna a codzienne życie fantastyczne i magiczne. "Kamień otwierający wejście", pan Nakata rozmawiający z kotami czy żołnierze z lasu nie wydają się ani dziwni, ani też mniej realni od Kafki czy pana Hoshino. Niesamowita wyobraźnia Autora, jego erudycja i doskonały warsztat tworzą mieszankę, z której powstają takie perełki jak ta książka, czy dotychczas moja ulubiona - "Norwegian Wood".
Książek Murakamiego nie da się czytać "na kolanie". Albo mamy czas, żeby usiąść i zagłębić się w jego świat, albo odłóżmy lekturę na później. Tutaj wszystko dzieje się po coś, a każdy wątek ma znaczenie. Pięknie opisuje nawet najprostsze czynności. Parzenie herbaty czy wieczorna toaleta są precyzyjnie opisane, pełne rytuałów i powtarzalności. Może dlatego jego książki wydają mi się tak bardzo orientalne, japońskie.
"Po pierwszej zanoszę na piętro świeżo zaparzoną kawę. Drzwi są  jak zawsze otwarte. Pani Saeki stoi przy oknie i wygląda na zewnątrz. Dłoń oparła na ramie okiennej. O czym może rozmyślać? Drugą ręką chyba nieświadomie bawi się guzikiem bluzki. Na biurku nie ma pióra ani papieru. Więc stawiam na nim filiżankę z kawą." (s.387-388)
Także motyw śmierci, koty, celebracja posiłków są przedstawiane i rozumiane inaczej, niż w naszej kulturze. Dzięki temu "Kafka nad morzem" ma także duży walor poznawczy. To skarbnica wiedzy i zbiór tematów do rozważań.
"Wąskie horyzonty, brak wyobraźni, nietolerancja. Oderwane od rzeczywistości tezy, pusta terminologia, uzurpowane ideały, sztywne systemy. Właśnie takich rzeczy się naprawdę boję. Boję się ich i nienawidzę z całego serca. [...] Ciasnota umysłowa, brak wyobraźni i nietolerancja są jak pasożyty. Zmieniają właściciela, zmieniają kształt i żyją wiecznie. Nie ma przed nimi ratunku. Nie chciałbym, żeby takie rzeczy się tutaj dostały." (s. 245-246) 
Ten cytat idealnie pasuje do fragmentów wywiadu z Zadie Smith z dzisiejszej GW, która mówi: 
"- My nie patrzymy na swoich przyjaciół przez pryzmat tolerancji. Kto myśli w ten sposób? Kochamy ich, a nie tolerujemy. W ogóle nie używam tego słowa [ śmiech ]. Poza tym różnice, o których mówimy, wcale nie są aż takie drastyczne. Kiedy siedzisz w jednej klasie z kimś, kto ma bindi na czole [hinduistyczny znak noszony przez kobiety], z kimś, ktoś nosi jarmułkę, myślisz sobie po prostu: ''Tak to już jest''.
Wydaje mi się naturalne, że chodziliśmy z muzułmańskimi dziećmi na kolację kończącą ramadan, po prostu dlatego, że posiłek był dobry, porcje ogromne, a zabawa - mimo że w środku nocy - przednia. Nigdy nie myślałam o tym jako o szczególnie wyjątkowym akcie tolerancji. To była kwestia grzeczności, uprzejmości: odwiedzałeś ich w domach, oni odwiedzali ciebie." (źródło)
Ale wracając do Murakamiego .... już wcześniej to podejrzewałam, ale teraz jestem pewna. Murakami to geniusz. Już od kilku lat jest on wymieniany jako kandydat do Literackiej Nagrody Nobla i wierzę, że w końcu go dostanie, bo ze wszystkich współczesnych pisarzy, on najbardziej na nią zasługuje. 

6/6

piątek, 30 maja 2014

Zawrocie - kontynuacja i pożegnanie


Z ogromną przyjemnością wróciłam do Zawrocia. W marcu pisałam o trzech częściach cyklu Hanny Kowalewskiej - TUTAJ znajdziecie ten wpis, a teraz skończyłam ostatnią część i pora na podsumowanie. Po wyjątkowo pesymistycznej, przygnębiającej i gorzkiej "Masce Arlekina" Matylda obiera "Inną wersję życia" i próbuje rozwikłać zagadki z przeszłości. Odkrywa, że na otrzymanych od pani Meci zdjęciach znajduje się w towarzystwie obcych osób, w obcym miejscu. W zakamarkach przeszłości próbuje odnaleźć siebie z dzieciństwa. Co się z nią działo gdy miała 6 lat, dlaczego nie ma jej na rodzinnych zdjęciach z tamtego okresu. Prawda nie jest niestety przyjemna, ale sprawia, że Matylda postanawia naprawić relacje z siostrą. Czy to się uda oczywiście nie zdradzę, ale mogę powiedzieć, że Hanna Kowalewska po raz kolejny mnie zaskoczyła. Tu mała intryga, tam nowa postać, mały romansik i całkiem niespodziewany news i mamy doskonałą historię z finałem w "Przelocie bocianów". A zakończenie jest właściwie takie jak chciałam - ani przesadnie dramatycznie, ani zbyt cukierkowe. Po prostu życiowe i ..... niedopowiedziane.
Zawrocie to naprawdę doskonały cykl i jeśli ktoś do tej pory nie mógł się zdecydować czy warto czytać, czy też nie, to mówię, że warto i to z kilku powodów:
Po pierwsze dlatego, że Hanna Kowalewska pisze bardzo dobrze. Buduje piękne, dobrze brzmiące zadania, które sprawiają, że kolejne książki czyta się niemalże jednym tchem. I co ważne, tak konstruuje cały cykl, że czytelnik nie gubi wątków i nie myli bohaterów.
Po drugie, historia Matyldy bardzo wciąga. Jest pełna tajemnic, niespodzianek, sukcesów i porażek, jednocześnie pogodna i smutna.
Po trzecie, Matylda to postać, której nie sposób nie polubić. Jest niedoskonała - wplątuje się w bezsensowne romanse, popełnia błędy, a mimo to, na tle otaczających ją ludzi, wydaje się jakby ulepiona z innej gliny. Nie jest małostkowa, ani złośliwa. Ma duży dystans do siebie i świata i jak każdy szuka szczęścia. 
Po czwarte, samo Zawrocie, które jest miejscem magicznym. Z domem posiadającym duszę, starym sadem i malowniczymi widokami. Nie sposób nie zakochać się w tym zakątku z innego, minionego już świata. 

Bardzo polecam Wam tę serię, bo jak pisałam w poprzednim wpisie dot. Zawrocia - Hanna Kowalewska to klasa sama dla siebie i nie można jej porównywać z innymi, współczesnymi autorkami, piszącymi o problemach współczesnych kobiet.  

5+/6





czwartek, 15 maja 2014

Klęska urodzaju :-/


Już dawno nie prezentowałam żadnego stosika. Właściwie nie miałam zamiaru robić tego także tym razem. Jednak po namyśle uznałam, że to ma być stos ku przestrodze. Muszę zapamiętać to zdjęcie i przywoływać go w myślach za każdym razem, gdy zupełnie niechcący wejdę na stronę jakiejś księgarni oferującej książki w dobrych cenach albo otrzymam newsletter wydawnictwa. Bowiem te tytuły to jedynie niewielka część (najnowsze nabytki) tych czekających na przeczytanie. Mam w domu tyle nieprzeczytanych książek, że spokojnie starczyłoby ich na rok, a mimo to ciągle zdobywam nowe. To już chyba jakaś choroba ;) A z drugiej strony - jaką siłę trzeba mieć, żeby nie skusić się na Kate Atkinson (o której tyle dobrego na blogach) za 24,99 PLN lub gdy na bibliotecznej półce stoi nowiutki, nieczytany "Nowy Jork". Nie wiem jak Wy, ale ja nie potrafię. 
Nadzieją napawa fakt, że "Przelot bocianów" zaczęłam już czytać. Choć jedna książka "zejdzie mi ze stanu" ;)
Czy któraś z tych książek szczególnie Was kusi? Która powinna być następna w kolejności? 

Pozdrawiam Was ciepło w ten deszczowy dzień :)

sobota, 10 maja 2014

"Trzynaście księżyców" - Charles Frazier

 





Tytuł: "Trzynaście księżyców"
Autor: Charles Frazier
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Tytuł oryginału: Thirteen Moons 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Albatros
Data wydania: 2009
Liczba stron: 464








Są książki, które zapadają w pamięć na długo, czasami na całe życie. Są bohaterowie, których obdarzamy szczególną sympatią a nawet identyfikujemy się z nimi. Są w końcu autorzy, którzy są nam szczególnie bliscy i czujemy z nimi pokrewieństwo dusz. Wszystko to mogę odnieść do Charlesa Fraziera, odkrytego przeze mnie wraz z książką "Trzynaście księżyców". Nie wiem jak to się stało, że dotąd kojarzyłam nazwisko, ale nie twórczość tego amerykańskiego pisarza. Ja, która wychowałam się na książkach Alfreda Szklarskiego, a "Złoto Gór Czarnych" i przygody Tomka Wilmowskiego przedkładałam ponad wszelkie "dziewczyńskie" książki (no może poza "Anią z Zielonego Wzgórza"). Teraz na szczęście trafiłam na tego autora i tę powieść i zakochałam się od pierwszych zdań ....
"... Wkrótce wyruszę do Krainy Nocy, gdzie pragną przenieść się duchy wszystkich ludzi i zwierząt. Jestem do niej wzywany. Jak każdy czuję, że ta kraina mnie przyciąga. To ostatni obszar, którego nie ma na mapach, a prowadzi do niego mroczna ścieżka. I smutna. A to, co czeka na końcu, to raczej nie jest raj. Podczas pobytu na ziemi, długiego, choć też niedostatecznie, nabrałem przekonania, że przybywamy tam tak samo sterani jak wtedy, gdy odchodziliśmy z tego świata. Jednakże zawsze lubiłem podróże.
W pochmurne dni sadowię się przy ogniu i mówię tylko w języku Czirokezów. Albo siedzę w milczeniu, z papierem i piórem, i przekształcam ich mowę w pismo sylabiczne Sekwoi, a znaki, które wychodzą spod mojej ręki, są jak nieudolnie nabazgrane hieroglify." (s.9)
"Trzynaście księżyców" to piękna, epicka historia Willa Coopera, "białego wodza" Indian, przedsiębiorcy, prawnika-samouka i żołnierza. Will, jako 12-letni chłopiec został sierotą, przygarnięty przez stryjostwo, został przez nich ograbiony z ziemi i sprzedany do pracy w składzie towarowym na pograniczu Terytorium Czirokezów. Jego całym dobytkiem było zamiłowanie do książek, chęć do nauki, 15 dolarów i młody koń Waverley. Chłopiec zaprzyjaźnia się z Indianami i zostaje zaadoptowany przez wodza klanu. Dzięki swoim zdolnościom staje się dobrze prosperującym przedsiębiorcą i prawnikiem. Przez całe życie myśli o Claire, Indiance, którą poznał w drodze z domu stryja do składu towarowego. Ich romans zostaje przerwany, gdy za prezydentury Andrew Jacksona zaczyna się proces brutalnego przesiedlenia Indian. Will podejmuje współpracę z wojskiem federalnym jako tłumacz i przewodnik, co sprawia, że jest świadkiem całej operacji. Na jego oczach zmienia się kraina, którą kochał. Na miejscu rozległych łąk i lasów powstają miasta, a każdy centymetr ziemi nabiera materialnej wartości, zupełnie niezrozumiałej dla Indian. Dla nich ziemia była dobrem wspólnym i każdy brał jej tyle ile potrzebował pod uprawy. 

Will Cooper to bohater, którego nie sposób nie polubić. Zwłaszcza, że towarzyszymy mu od dzieciństwa do starości i przez blisko 500 stron słuchamy historii, której jest narratorem. A opowiada pięknie, czasami rzewnie i sentymentalnie, czasami krytycznie i z dystansem lub też z humorem.

Kilka dni temu pisałam o smutnej książce z optymistycznym wydźwiękiem ("Włoskie buty"). Tutaj jest inaczej. "Trzynaście księżyców" to opowieść o tym, że można mieć właściwie wszystko, pieniądze, uznanie i mnóstwo przygód a mimo to czuć, że przegrało się swoje życie. Nie zmienia to jednak faktu, że uwielbiam tę książkę - jej rozmach i przesłanie oraz oraz Amerykę w niej opisaną - dziką i pierwotną, z czasów kiedy rytm życia wyznaczały okresy mierzone "księżycami" (Księżyc Zielonej Kukurydzy, Księżyc Siewu, Kwiatowy Księżyc i in.).

Z przyjemnością sięgnę po kolejne książki Charlesa Fraziera, bo czuję, że to jeden z "moich" pisarzy. Przede wszystkim dlatego, że tak pięknie, z sentymentem i szacunkiem opowiada o przyrodzie.

Miłośnikom indiańskich opowieści (także imion typu Pierzasty Kamień, Ugryzienie Świni, Opadająca Paszczęka czy Dzikie Konopie) i pięknej przyrody - polecam!!

6/6


sobota, 3 maja 2014

"Włoskie buty" - Henning Mankell





Tytuł: "Włoskie buty"
Autor: Henning Mankell
Tłumaczenie: Ewa Wojciechowska
Tytuł oryginału: Italienska skor
Wydawnictwo: Wydawnictwo WAB
Data wydania: 2013
Liczba stron: 355










Od pierwszej książki o Wallanderze polubiłam Henninga Mankella, polubiłam jego styl, wykreowanych bohaterów i szwedzki klimat jego książek. Śmiało mogę powiedzieć, że Mankell to jeden z tych pisarzy, którzy nigdy mnie nie rozczarowali. Większość jego książek uznałam za udane. Oczywiście były wśród nich zarówno świetne jak i tylko dobre, ale nigdy nie trafiłam na powieść słabą. Jednak "Włoskie buty" to pierwsza obyczajowa powieść Mankella jaką przeczytałam i od początku byłam ciekawa jak Autor radzi sobie w tym gatunku. 
"Na niewielkiej bałtyckiej wyspie od dwunastu lat mieszka samotnie Frederick Welin, sześćdziesięciosześcioletni emerytowany lekarz. Rytm jego życia wyznaczają codzienne poranne kąpiele w wykuwanym codziennie przeręblu. Jedynymi towarzyszami jego samotnej egzystencji są stary pies i równie wiekowy kot oraz pojawiający się od czasu do czasu hipochondryczny listonosz. Tak trwa to niezmącone niczym życie aż do momentu, w którym na otaczającym wyspę lodzie pojawia się kobieca postać, wspierająca się na chodziku. Okazuje się nią Harriet, miłość życia Fredericka, którą prawie czterdzieści lat wcześniej opuścił bez słowa. Dawna kochanka żąda spełnienia złożonej wiele lat wcześniej obietnicy – chce, żeby Frederick zawiózł ją nad leśne jezioro, o którym niegdyś opowiadał. Ruszają więc w podróż, która całkowicie zmieni starzejącego się, złamanego życiem człowieka.
Dziwaczna prośba dawnej miłości pociągnie za sobą lawinę zdarzeń i spotkań, które nie pozwolą byłemu lekarzowi wieść dawnej, wycofanej egzystencji, ale zmuszą go do powrotu do życia i rozliczenia z przeszłością."
Już ten opis z okładki zachęcił mnie to lektury, a po przeczytaniu kilku początkowych stron wiedziałam, że to jest to. "Włoskie buty" to opowieść o samotności i rozliczaniu się z życiem, ale paradoksalnie, pomimo smutnej historii, dużo w niej optymizmu i nadziei. Dziwne, ale tak jest. Główny bohater mówi: "Zawsze czuję się bardziej samotny, kiedy jest zimno." (s.9). Pojawienie się Harriet jest jak nadejście wiosny, jak ciepły wiatr, który przywróci Fredericka do życia. Nagle okazuje się, że ma on jeszcze coś w życiu do zrobienia, a prawdy, które odkryje, sprawią że jego życie już nigdy nie będzie takie jak wcześniej.  

I choć cała niektóre elementy tej historii są trochę naciągane, to nie o realizm tu chodzi, a o emocje i przesłanie jakby zaczerpnięte z Hemingwaya - "żaden człowiek nie jest samoistną wyspą: każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu.". Czytając "Włoskie buty" można odnieść wrażenie, że wiele ze słów wypowiadanych przez Fredericka są w istocie przelanymi na papier myślami Autora, jego spostrzeżenia i sposób postrzegania świata. Ciekawa jestem ile Mankella jest w Welinie.  

Dodatkowym atutem tej książki są drobne epizody, jak chociażby historia włoskiego mistrza robienia butów, czy fascynacja Caravaggiem. Te fragmenty czytałam z ogromną przyjemnością.

W ogóle uważam, że to dobra książka. Nie wybitna, ale właśnie dobra i wciągająca. O tym, że Mankell potrafi zajmująco pisać, wiedziałam już dawno, teraz też wiem, że jest dobry nie tylko w kryminałach.

Cieszę się, że nadal mogę śmiało pisać, że lubię Henninga Mankella :)


4/6


niedziela, 27 kwietnia 2014

Moje "kuchenne rewolucje" :-/

Witajcie. 
Mam nadzieję, że nie zapomnieliście o mnie, mimo że przez "chwilę" panowała tu cisza. 
Już wyjaśniam powody absencji. 
W przypływie szaleństwa postanowiłam kupić meble do kuchni .... dodam, że meble do samodzielnego montażu ;). Meble składałam już wielokrotnie, więc fakt ten nie wydawał się przerażający ... i nie był... do czasu! Pierwszy problem powstał, gdy po rozpakowaniu elementów jednej z szafek okazało się, że zamówiłam nie taką o jakiej myślałam. Rozmiar się zgadzał, kolor też, ale to nie była ta szafka. Miały być kosze cargo, a były zwykłe półki. Po kilku telefonach do sklepu udało się oddać tę niewłaściwą i zamówić nową. Niestety to był dopiero początek moich "kuchennych rewolucji". Potem okazało się, że skoro nie zamówiłam uchwytów (postanowiłam kupić je osobno, ładniejsze i w lepszej cenie) to w szafkach nie wywiercono mi otworów na nie.  Następnie powstał problem ze zlewozmywakiem, a właściwie jego brakiem. Nagle odkryłam, że zlewów, w wymyślonym przeze mnie rozmiarze nikt nie produkuje. Niczym w najgorszych koszmarach, już widziałam swoją kuchnię ze zlewem wielkości dużego talerza. Na szczęście sytuacja rozwiązała się sama, bo okazało się, że nie dogadałam się ze sprzedawcą i blaty nie zostały przycięte tak jak myślałam, że będą. To sprawiło, że mogłam kupić inny zlew, przede wszystkim zdecydowanie większy, w bardziej tradycyjnym rozmiarze. Na koniec, jakby zmartwień było mało, z przerażeniem odkryliśmy, że szafka złożona w pokoju (gdzie jest więcej miejsca), żadnym sposobem nie przeciśnie się przez przedpokój. Trzeba było ją rozłożyć i w częściach wnieść do kuchni, co zajęło całe popołudnie, bo była mocno sklejona i poskręcana "na amen". 
W efekcie, remont, który miał trwać 3 dni, trwał 2 tygodnie :/ A ledwie się skończył już miałam dodatkową pracę, którą zakończyłam w Wielki Piątek i to tylko dlatego, że przez wcześniejsze dni pracowałam do nocy. W efekcie udało mi się zrobić JEDNĄ dekorację świąteczną - tę oto pisankę :/



Czy przez ten czas czytałam książki? Ależ oczywiście! ;) Jakieś 2-3 strony tuż przed zaśnięciem. Dzięki temu jestem bliska pobicia niechlubnego rekordu przeczytania dwóch książek w miesiącu. Cóż zrobić gdy doba okazuje się zbyt krótka, a bałagan w całym mieszkaniu totalnie uniemożliwia spokojną lekturę. Naprawdę nie wiem jak niektórzy mogą funkcjonować w bałaganie, pośród porozrzucanych ubrań i rzeczy powyciąganych z szaf i szafek. Ja nie mogę. Wiedziałam to już dawno, bo remoncie kuchni wiem to jeszcze bardziej.

Tak więc dopiero teraz wracam do normalnego, posprzątanego życia i zaczynam czytać. 
Wkrótce będziecie mogli przeczytać recenzję świetnych "Włoskich butów" H. Mankella, a następnie "Trzynastu księżyców" Ch. Fraziera. 

Pozdrawiam Was ciepło. Pa :)



wtorek, 1 kwietnia 2014

"Dom nad jeziorem smutku" - Marilynne Robinson


 
Tytuł: "Dom nad jeziorem smutku"
Autor: Marilynne Robinson
Tłumaczenie: Wojciech Fladziński
Tytuł oryginału: Housekeeping
Wydawnictwo: Wydawnictwo M
Data wydania: 2014
Liczba stron: 212
"Historia Ruth i jej młodszej siostry Lucille stanowi fabułę powieści. Ich wychowanie przebiega w sposób przypadkowy: najpierw trafiają pod opiekę troszczącej się o nie babci, następnie dwóch komicznie nieudolnych sióstr dziadka i wreszcie Sylvie, ekscentrycznej, nieprzystosowanej społecznie ciotki.
Ruth i Lucille mieszkają w domu rodzinnym w Fingerbone, prowincjonalnym mieście leżącym nad jeziorem, w którym – w wyniku spektakularnej katastrofy kolejowej – zginął dziadek bohaterek. Kolejną ofiarą, którą pochłonęło jezioro jest matka dziewczynek. Zjechawszy samochodem z urwiska, ginie także w otchłani wody.
Miasto, będące tłem akcji jest miejscem zarówno magicznym, jak i typowym: „zna swoje miejsce w szeregu za sprawą dominującego okolicznego krajobrazu, nieprzewidywalnej pogody i świadomości, że cała historia ludzkości rozegrała się gdzie indziej"."

Dziwna to książka. Na początku w pewien sposób rozczarowuje, a mimo to nie sposób o niej zapomnieć. Ma w sobie coś hipnotyzującego i wciągającego i sprawia, że ten niedosyt który czuje się na początku, przemija. Od przeczytania ostatniej strony minęło kilka dni, a ja z premedytacją przeciągałam moment pisania recenzji. Chciałam tę książkę trochę przetrawić, spojrzeć na nią z dystansu, ułożyć myśli. Nadal nie wiem co właściwie powinnam napisać, ale wiem, że ciągle mam ją z tyłu głowy. I choć podczas lektury wielokrotnie myślałam, że ja napisałabym to inaczej, to im dłużej myślę o tej książce, tym więcej mam wątpliwości co do moich pierwszych refleksji. Może właśnie dzięki powolnej narracji i zwrotom akcji, ta historia tak bardzo zostaje w głowie.
Myślę o Ruth, o jej dziwnym, poniekąd szczęśliwym, choć raczej tragicznym dzieciństwie ....
Pewnie wielu z Was (ja na pewno) jako dzieci wielokrotnie marzyło, że pewnego dnia rodzice nie będą nakazywali nam chodzić do szkoły, nie będą nas ganili za zbyt długie przesiadywanie na podwórku i w ogóle będziemy mogli robić co tylko będziemy chcieli. Któż z nas nie miał takich marzeń. Ruth i jej siostrze przydarzyło się mieć takie życie. I gdy ono trwa uświadamiamy sobie jak jest tragiczne i porażające. Dziewczynki wychowywane przez ciotkę o naturze włóczęgi i zbieracza w jednym (nie wiem co gorsze), pomimo braku ograniczeń nie mają łatwego dzieciństwa. Muszą  nauczyć się ignorować podejrzliwe spojrzenia sąsiadów, kpiny kolegów ze szkoły, dowiadują się też, że "państwo interesuje się dobrem dzieci" i ich styl życia nie jest powszechnie akceptowany. W pewnym momencie muszą podjąć decyzje dotyczące swojej teraźniejszości i przyszłości. Co wybiorą? Odpowiedź oczywiście znajdziecie w książce :)

Tej książki nie da się czytać w pośpiechu, przy głośnej muzyce i gadających domownikach. Wymaga ona ciszy i skupienia by móc poczuć jej rytm i melodię i docenić nietuzinkowy styl autorki. Niestety tę prawidłowość odkryłam dopiero około setnej strony ;) Myślę też, że jest to idealna książka do głośnego czytania, zwłaszcza że napisana jest w pierwszej osobie i ma dosyć wolne tempo, typowe dla opowieści snutych np. przy kominku.
Jeśli lubicie nietypowe historie i książki, które zmuszają do refleksji to sięgnijcie po "Dom nad jeziorem smutku", a nie poczujecie się zawiedzeni.

4+/6 


 Z możliwość przeczytania tej książki dziękuję Wydawnictwu M.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...